sobota, 27 sierpnia 2011

Rozdział I


soundtrack [klik]

Zawsze działałem na własną rękę. Bez niczyjej pomocy czułem się wolny, mogłem robić to, czego tylko dusza zapragnie. Moje czyny były wolne od jakichkolwiek rozkazów. Rozszarpanie martwego ciała na części pierwsze i ostateczne pozbawienie jedynie bezużytecznego serca. Zabranie pamiątki po dobrze wykonanej fusze i opuszczenie miejsca zbrodni. Spalenie ubrania, zatarcie wszelkie śladów wskazujących na moją osobę. Popełnianie morderstwa bez konkretnego powodu pod przykrywką właściciela firmy samochodowej. Żyć, nie umierać.
Obserwowałem zatłoczoną ulicę Seventh Avenue, oświetlaną przez niezliczone bilboardy, neony i latarnie, zza okna swojego apartamentu na piętnastym piętrze. Przeszklona ściana z widokiem na cały Manhattan to moje ulubione miejsce na ziemi, nie licząc The Metro w Chicago oraz Meksyku. Niezwykłe miejsce zamieszkane przez niezwykłych ludzi. Od kiedy sięgam pamięcią, podziwiam sposób w jaki czczą śmierć. Unosząc kieliszek wina do ust, zanurzyłem górną wargę w kunsztownym alkoholu. Odstawiłem naczynie z powrotem na szklany stolik, znajdujący się obok białej, skórzanej sofy, ustawionej na środku pokoju. Na wypoczynku siedziała drobna, niepozornie wyglądająca dziewczyna. Miała na sobie szarą, obcisłą bluzkę z dekoltem caro, różową halkę baletnicy, spod której wystawały pasiaste getry do połowy uda. Dłonie odziane w różowe rękawiczki bez palców raz po raz przeczesywały gęste, czarne włosy na jej głowie.[klik] Siedząc z butami na kanapie, wpatrywała się we mnie swoimi ametystowymi tęczówkami, studiując każdy mój ruch.
- Lisette, błagam Cię, przestań się tak we mnie wpatrywać. - spojrzałem na nią z wyrzutem. - Nie dość, że muszę Cię tu trzymać, to mam być śledzony przez Ciebie na każdym kroku?
- Nie musiałeś się zgadzać. - odparła cichym sopranem, nie przerywając pielęgnowania czarnych pukli.
Westchnąłem ciężko zastanawiając się po jakie licho udostępniłem jej pokój gościnny do przyszłego miesiąca. Miałem tendencję do podejmowania pochopnych decyzji. Najgorsza wada, którą przyszedł czas wyplenić.
Podszedłem do kanapy, po czym klapnąłem na skraju, opierając łokcie o kolana. Wbiłem senny wzrok w sporych rozmiarów zdjęcie w szklanej ramie, zawieszone na popielatej ścianie. Fotografia przedstawiała kobietę o kasztanowych włosach w zwiewnej, białej tunice z trzema guziczkami na piersiach. Kochałem, kiedy Amber uśmiechała się szeroko a w kącikach jej skrzących się oczu pokazywały się urocze pajączki. Na każde wspomnienie jej dźwięcznego śmiechu w środku czułem ukłucie bólu i pustki. Brak Amber u mego boku spowodował dziwne urojenia w mej głowie. Chęć bezustannego mordowania i zrównania z ziemią irracjonalnego uczucia miłości. Bez niej to uczucie wymarło. Zostało tylko złudzenie, którym ludzie karmią swój głód pożądania.
- Jak ona umarła? - zapytała troskliwie Lisette pochylając się nade mną.
Rzuciłem na kuzynkę okiem, a po chwili wróciłem do lustrowania fotografii, którą i tak znałem na pamięć. To nie miało znaczenia. Każda chwila spędzona z jej namiastką była jak podróż na skraj raju.
- Zabili ją. - mruknąłem pod nosem, o mało nie wypluwając owych słów. - Zamordowali, potraktowali jak świnię na rzeź.
- Wiedzą kto to zrobił?
Zacisnąłem wargi odpychając od siebie wzburzone myśli i wciąż powracającą chęć mordu. Przecież nie mogłem rozczłonkować własnej kuzynki. Nie w Nowym Jorku. Tak, nie w zamieszkiwanym przeze mnie stanie. Działałem tylko poza jego obrębami. Najchętniej w rodzinnym mieście, Newark i jego okolicach. Żerowałem na New Jersey jak mucha na ogryzku jabłka.
- Nie. - odpowiedziałem zwięźle obracając głowę w stronę Lisette. - Oni nie wiedzą, ale ja wręcz przeciwnie.
Na moją alabastrową twarz spłynął maniakalny uśmieszek.
- Jak to? - skrzywiła się, unosząc zgrabnie wydepilowaną brew.
- Zwyczajnie wiem.
Balansowałem na granicy snu. Nie dane mi było zmrużyć oka przez poprzednie dwa dni, byłem zabiegany, nawet nie miałem czasu usiąść i spokojnie napić się kubka kawy z mlekiem. Włączając w to wszystko obowiązki związane z popełnionym przeze mnie morderstwem Natashy, nie pamiętałem nawet czy coś zjadłem. Byłem kompletnie pochłonięty swoją obsesją. Wyjazd do Jersey, znalezienie odpowiedniej ofiary. Życie w ciągłym biegu.
Zerwałem się z kanapy kierując w stronę drzwi kiedy Lisette zapytała gdzie sie pytam. Na jej pytanie odpowiedziałem szczere, że jadę do Newark. Szczegółów znać nie było jej dane. Głód świeżej krwi lejącej się z ciała ofiary dał o sobie znać. Zbyt prędko niż tego oczekiwałem. Zamknąłem na klucz drzwi sypialni. Otworzyłem szafę w poszukiwaniu kompletu ubrań na zmianę. Planowałem szybki powrót, żadnego wynajmowania hoteli. Dom matki stał pusty a ja w każdej chwili mogłem z niego skorzystać.
Po drodze wymieniłem z kuzynką jeszcze kilka zdań dotyczących jej samowolki w całym mieszkaniu, obejmującym każdy zakamarek piętra piętnastego, poza jednym pokojem, do którego wstęp miała tylko moja osoba. Klucz od pomieszczenia wrzuciłem do kieszonki w podszewce torby.
Wsiadłem za kierownicę swojej czerwonej Corvette'y, przekręciłem kluczyki w stacyjce, ruszając z wykupionego miejsca parkingowego u stóp liczącego okrągłe trzydzieści pięter apartamentowca. Dotarcie na Salter Place zajęło mi niespełna pół godziny drogi. Zaparkowałem auto do garażu. Zgarnąłem ze skórzanej tapicerki torbę z bagażem i ruszyłem do środka. Na wejściu uderzył mnie znajomy zapach aronii uwielbiany przez Donnę. Zapaliłem światło na przedpokoju. W domu nic się nie zmieniło poza centymetrową warstwą kurzu porastającą każdy centymetr kwadratowy półek w salonie i pokojach. Włączyłem telewizor nie mogąc znieść przeszywającej ciszy panującej dookoła. Jeszcze piętnaście lat wstecz nie dawałby mi spokoju wrzask dzieciaków za oknem i warkot silników. Prawie połowę dotychczasowego życia nie było mnie w tym domu. Kiedy osiągnąłem pełnoletniość, spakowałem swoje walizki i wyjechałem studiować do Nowego Jorku, nie podejrzewałem, iż powrót do rodzinnego miasta będzie sie wiązał z wizją zamordowania właściwego w moim mniemaniu mieszkańca Newark.
Zegarek na moim nadgarstku wskazywał godzinę dziesiątą wieczorem. Pomyślałem, że przydałoby się skoczyć po coś do spałaszowania, kiedy z brzucha wyrwał mi się nieprzyjemny bulgot a towarzyszące mu łaknienie jedzenia okazało się być silniejsze od mojego lenistwa. Zwykle jedzenie przynosił mi ktoś, kto sie tym zajmował: facet z pizzerii, pokojówka, czy też mężczyzna z dostawą prowiantu zamówionym przez internet. Całkowicie omiotły mnie macki luksusu i bogactwa. Pycha zastąpiła niegdysiejsze wołanie o gotówkę. Zamknąłem drzwi frontowe na górny zamek i udałem się do okolicznego marketu w nadzieją, że dotychczas nie zrównali go z ziemią podobnie jak zrobili z moją ulubioną księgarnią.
Market stał a niespodzianką dla mnie był fakt, iż został odnowiony. Wszedłem do środka przez drzwi z czujnikiem ruchu po czym od razu skierowałem się w stronę półek z słodyczami. Zgarnąłem do podręcznego koszyka trzy paczki ciastek Oreo, mega paczkę paprykowych chipsów i landrynki. Z działu z nabiałem wybrałem mleko 3,2% , gdyż innego pić się według mnie nie dało, zważywszy na brak smaku i małą ilość węglowodanów, których nadmiar był mi wręcz niezbędny do życia. Aż dziw, że po przygodzie z otyłością w dzieciństwie nie tyłem po spożyciu tak pokaźnej kupki niezdrowego żarcia. Kiedy mleko wylądowało w koszyku, usłyszałem dźwięk przychodzącej wiadomości tekstowej. Wyciągnąłem z kieszeni iPhone'a przystępując do czytania sms'a. Kiedy dotarłem do połowy wywodu Tonny'ego, kumpla od picia, poczułem jak ktoś na mnie wpada i rozsypałem zawartość koszyka. Butelka mleka otworzyła się pod wpływem zderzenia z ziemią a jej zawartość pokryła połowę alejki z napojami.
Podniosłem głowę szykując się na nienawistne spojrzenie mężczyzny, którego poturbowałem. Ten jednak przyglądał mi się bacznie, nie mając w planach zmieszania mnie z błotem. Wbił we mnie spojrzenie swoich ogromnych, czekoladowych oczów uśmiechając się subtelnie. Krótko obcięte włosy, schludnie wystylizowane. Delikatne rysy twarzy i pełne usta. Całe dłonie bruneta pokryte były przez tatuaże.
- Przepraszam! To tylko i wyłącznie moja wina, zagapiłem się na telefon. - na przekór sobie uśmiechnąłem się do chłopaka prezentując mu komplet bielutkich zębów.
- Nie ma sprawy, wskazałbym na innego winowajcę wypadku. Zapłacę za to mleko, dobrze? - głos posiadacza szerokiej kolekcji tatuaży rozbrzmiał mi w głowie echem.
Zaintrygowany jego osobą uśmiechnąłem się misternie pod nosem. Zapłać kochanie, bo mogą to być twoje ostatnie zakupy.
- Skoro nalegasz. - wzruszyłem ramionami skrupulatnie rejestrując całokształt. To w jego pobliżu pragnienie mordu zaczęło wyć z rozkoszy. Idealny cel.
Zaczęliśmy wspólnie zbierać z ziemi rozsypane zakupy z mokrej podłogi. Po chwili dołączył do nas chłopak z ekipy sprzątającej, który pracowicie wypucował kremowe kafelki. Nasze spojrzenia ponownie się spotkały. W jego oczach dostrzegłem pewien eufemistyczny rodzaj zainteresowania. Był heteroseksualny. Miałem w głowie wykrywacz gejów ze względu na to, że sam byłem krypto pedałem. Próbując go poderwać umownym gestem ręki odgarnąłem burzę czarnym włosów z czoła.
- Może dasz się zaprosić na kawę, w ramach odpłacenia za kraksę w spożywczym?
Tak, kotku! Jesteś wielki! Pochwaliłem się egoistycznie.
- Z chęcią. Jestem Gerard, a ty?
- Frank.
- No to, Frank... - kontynuowałem flirt i w wyjątkowo zmysłowy sposób wymówiłem jego imię, które w głębi duszy mi się spodobało. Ignorując wybryki mojej podświadomości dokończyłem swój monolog – Moje mieszkanie na Salter Place 69 o dwunastej, pasuje?
Skinął głowę, odwracając się o sto osiemdziesiąt stopni. Rzucił na pożegnanie „Do zobaczenia” po czym odszedł ze swoim koszykiem przepełnionym po brzegi zdrowym, w przeciwieństwie do mojego, jedzeniem.
Pospiesznie ruszyłem do działu z alkoholami. Objąwszy cały regał wzrokiem zacząłem główkować nad ulubionym napojem chłopaka. Jako, że należałem do entuzjastów mocniejszych trunków sięgnąłem po coś co mogło szybko wprowadzić mojego gościa w stan nietrzeźwości. Podróż do zakątków spożywczego zaowocowała dodatkowym zakupem w postaci Johny'ego Walker'a.
Ze stoickim spokojem wyszedłem z marketu dzierżąc w rękach papierową torbę wypchaną słodyczami. Niezgrabnie wydobyłem z kieszeni spodni czerwone Marlboro. Odpaliłem papierosa starając się nie upuścić torby ze szklaną butelką whisky w środku i pudełkiem jajek ściółkowych, po czym wypuściłem z ust prowizoryczną chmurę dumy o ostrej woni. Relaks przed morderstwem to podstawa. Nie można wykonywać precyzyjnej pracy będąc pod wpływem plugawego stresu.
Spalić jego zwłoki, czy zwyczajnie wywieźć do lasu? Nie to zbyt prostolinijne. Powiesić wypatroszone mięso na drzewie w Branch Brook Park, to jest dopiero coś.
Gdy dotarłem do rezydencji państwa Way'ów wniosłem zakupy do kuchni, gdzie wydobyłem z szafki dwie szklanki do whisky i srebrny szejker matki. W duchu byłem wdzięczny Donnie, że wyjeżdżając do Miami zabrała z domu tylko swoje babskie klamoty. Wypełniłem szejker do połowy lodem, następnie zgodnie z ulubionym przepisem wlałem do niego ćwiartkę mleka, ponad połowę whisky, wbiłem jedno jajko a całą resztę doprawiłem łyżeczką cukru. Kiedy porządnie wstrząśnięty Whisky Eggnog był gotowy rozlałem go do obu szklanek stojących na blacie i przyozdobiłem wierzch drinka odrobiną startej, gorzkiej czekolady.
Kiedy skończyłem wycierać kurze z półek miotełką usłyszałem pukanie do drzwi. Pędzając do drzwi roztrzepałem włosy starając nadać  im odrobinę seksownego szyku. Kiedy otworzyłem drzwi powitał mnie gorący uśmiech chłopaka w zielonej bluzie, spod której wyglądał na mnie piorunujący wzrok kota kościotrupa.
- Hej. - wypaliłem rumieniąc się lekko, a moje nogi momentalnie zrobiły sie jak z waty.
Otworzyłem przed nim szerzej drzwi, wpuszczając do środka. Rozejrzał się dookoła lustrując nowe terytorium.
- Ładnie pachnie. - zauważył
- Dzięki. Ulubiony zapach matki.
- Mieszkasz z mamą?
- Nie. - sprostowałem kręcąc głową. - Nawet już tu nie mieszkam. Jestem przejazdem.
Sam byłem zaskoczony z jaką prawdomównością podchodzę do chłopaka. Położyłem mu dłoń na plecach prowadząc w stronę salonu. Był gorący niczym piec kaflowy w owym pokoju.
- Miała być kawa ale jednak są drinki. - pokazałem dłonią na dwie szklanki stojące na środku szklanego stołu.
Usiadł w jednym z foteli obitych kremową skórą. Ja  wybrałem szeroką kanapę pod ścianą, nad którą wisiał duży obraz, na którym namalowana była londyńska panorama. W pomieszczeniu oświetlanym jedynie przez tańczący w kominku ogień zrobiło się duszno. Podejrzewałem, że to z nerwów.
- Czym się zajmujesz? - spytał Frank upijając łyk z naczynia.
- Jestem właścicielem firmy produkującej auta. A ty?
- Gram w zespole. - odparł łypiąc na mnie znad swojego drinka
- Jakim? - uniosłem brew
- Leathermouth.
Uniosłem kąciki ust słysząc znajomą nazwę.
- Znam waszą muzykę. Niezła. Na czym grasz?
Frank opowiedział o grze na gitarze. Słuchałem z ciekawością każdego słowa, które wypowiadał będąc przy tym diametralnie skołowany. Jeszcze nigdy nie darzyłem swojej ofiary tak szczególną uwagą. Nawet poczułem do niego sympatię lecz zdawszy sobie z tego sprawę odgoniłem tą myśl.
Widząc jak filuternie się do niego uśmiecham, spoglądając spod przymkniętych powiek przerwał swój monolog śmiejąc się pod nosem.
- Ile masz lat? - zapytałem mrużąc powieki. Wnioskowałem, że trafiłem na około dwudziestoletniego gówniarza.
- Dwadzieścia dziewięć.
- Nie wyglądasz na tyle. - zdziwiłem się. - Gdybyś był o trzy lata młodszy a ja pracowałbym w monopolowym to za nic w świecie nie sprzedałbym Ci piwa.
- Tak, wiem .- zaśmiał się ponownie co po chwili przerodziło się w rozkoszny chichot. - Ty też zapewne masz około dwudziestu siedmiu lat, prawda?
Pokręciłem znacząco głową odpowiadając, iż liczę sobie trzydzieści trzy wiosny. Dalsza konwersacja ograniczała się do dyskusji na temat notowań na giełdzie, samochodów oraz muzyki. Prawie dziesięć razy w porywach do jedenastu złapałem go na przyglądaniu się mojej sylwetce. Raz po raz przygryzał wargę wysłuchując mojej skromnej opinii na temat twórczości Pink Floyd. Wraz z wymienionym zdaniem wzrastał mój pociąg do bruneta.
W momencie kiedy mój rezon osiągnął szczyt i miałem przechodzić do bardziej intymnych interakcji zadzwonił mój telefon, od którego wszystko się zaczęło. Wywróciłem oczami wstając z kanapy. Ruszyłem do przedpokoju patrząc na zdjęcie jak zwykle naburmuszonej Lisette na ekranie telefonu.
- Czego ty cholera chcesz? - warknąłem z wyrzutem.
- Wyślij mi numer pokojówki. Jestem głodna a twoja lodówka jest doszczętnie pusta. Wiesz co to zakupy? - dziewczyna jak zwykle była opanowana a jej głos sprawiał wrażenie zaspanego i znudzonego.
- W kuchni na blacie stoi niewielki głośniczek a na nim znajduje się szary guzik, duży i okrągły. - rzekłem ściszonym głosem - Jeśli nie odbierze to pojedź na piętro dwudzieste. Drzwi numer 307. Jak będziesz coś jeszcze chciała to pisz, nie mogę rozmawiać.
- Ok. Miłej zabawy.
- Trzymaj się. - nacisnąłem czerwoną słuchawkę.
Wcisnąłem elektroniczną zabawkę do kieszeni wąskich, granatowych spodni i zamknąwszy oczy wziąłem trzy głębsze wdechy. Obróciłem się na pięcie i z przyklejonym na bladej twarzy uśmiechem wparowałem do salonu. Frank bacznie przyglądał sie epicentrum ogniska w kominku, w którym raz po raz podskakiwały maleńkie iskry. Uderzyła mnie fala ekscytacji kiedy w zobaczyłem w jego ślepiach odbicie tańczących języków płomieni. Odwrócił głowę o pół cala w moją stronę zmiękczając moje prawie obrócone w kamień serce swoim lubieżnym uśmiechem. Klapnąłem na fotelu obok, nie spuszczając go z oczu na co on nie pozostał obojętny. Bez skrupułów spoglądaliśmy w głąb naszych dusz, w przypadku mojej – kompletnie splamionej mordem i brakiem ciepła. Jego – anielskiej duszy, nieskazitelnie oczyszczonej z wszelkiego zła.
- Masz cudowne oczy. - wypaliłem wbrew sobie
- Ty też. - skontrował mężczyzna.
Nasze twarze dzieliło zaledwie parę centymetrów lecz w miarę odczuwanej pokusy odległość ta zaczęła się zmniejszać. Wznieciliśmy płomień gdy nasze wargi się spotkały. Przygarnąłem go do siebie i zapomnieliśmy o całym świecie. Po chwili wywiodła się z tego mokra plątanina języków. Spijaliśmy z siebie soki otwierając przed sobą nowe miejsca. Musnąłem czule jego szyję. Wdychając jego słodki zapach doznałem uczucia deja vu. Potrzeba bliskości po długim urlopie zapukała do drzwi mojego zabarykadowanego umysłu. Spojrzałem w oczy Franka i uzmysłowiłem sobie, że go potrzebuję. Tak samo jak potrzebowałem Amber. 


 Uwaga, wróżę: w komentarzach kilkakrotnie usłyszę, że Lisette zagraża Frankowi.

środa, 24 sierpnia 2011

Prolog

Witam, witam. Jak widzicie nowy blog. Morderczy, namiętny i nieco inny od poprzednich blogów, których jestem autorką, lub też współautorką. A więc nie chcę dużo gadać. Kolejny Frerard. Mam nadzieję, że spodoba wam się Gerard morderca o rozchwianej psychice.



 Duszny klub na przedmieściach Jersey City, jak zwykle pękał w szwach. Nic dziwnego, skoro był sobotni, późny wieczór. Głośna muzyka dudniąca w głośnikach, w połączeniu z syntezatorami przyprawiała go jak zwykle o przyjemy dreszczyk emocji.  
   Przechadzając się między spoconymi ciałami roztańczonych ludzi, doszukał się lubieżnego uśmiechu, na twarzy młodej dziewczyny z kręconymi włosami. Był kierowany oczywiście do niego. Odpowiedział na flirt w równie oględny sposób i ruszył dalej. Mijając wyuzdaną blondynkę, znalazł się przy barze, umiejscowionym w centrum nocnego klubu. Za ladą stał najwyżej dwudziestopięcioletni chłopak z lekkim zarostem. Skrupulatnie szorował szejker białą, lnianą szmatką. Kiedy Gerard usiadł na stołku barowym i głośno odchrząknął, mężczyzna podniósł wzrok znad swojej pracy i posłał mu ciepły, lekki uśmiech. Odstawił szejker pod ladę i zapytał:
    - Co podać?
    - Whisky z lodem i colą. - wychrypiał Gerard przyglądając się etykietom alkoholi, poustawianych w rządku na półce za barmanem.
   Obejrzał się za siebie. Siedziała sama na kanapie pod ścianą. Na stole przed nią leżała jedna szklanka z drinkiem i paczka niebieskich Marlboro. W duchu ucieszył się, że nie przyprowadziła ze sobą nikogo. Oby nie znalazła sobie towarzystwa, nim skończę swój napój.
   Raz po raz chłopak obracał się, przyglądając się jej delikatnym rysom twarzy i okalającym ją ognisto rudym włosom. Precyzyjnie ułożona fryzura nadawała jej dziecięcego uroku Mimo to w  twarzy dziewczyny tkwił jakiś mały szczegół, nadający jej nutkę drapieżności. Zacięcie stukała w klawiaturę dotykowego telefonu komórkowego. Podniosła na niego wzrok. Speszony obrócił głowę, napotykając na swojej drodze młodego barmana.
    - Śliczna dziewczyna, nieprawdaż? - zapytał mężczyzna zerkając gdzieś za Gerarda.
    - Owszem, zjawiskowa. - przytaknął, gładząc czubkiem palca brzegi szklanki.
   Chłopak uparł łokcie o blat i pochylił się w przód.
    - Natasha Willson. Córka wpływowego gościa. Nie dziw, że poluje na nią prawie cała męska populacja New Jersey. 
   Way skinął głową ledwo zauważalnie, uśmiechając się łagodnie pod nosem. Podniósł szklankę do ust i upił z niej dwa spore łyki trunku. Alkohol  drażniąc jego gardło, powędrował prosto do żołądka. Na dłuższa chwilę brunet wpatrzył się w grafitowy blat baru, cały czas myśląc o dziewczynie.
    Podejdź do niej, grzecznie się przedstaw i spróbuj rozkręcić rozmowę. - powtarzał sobie w głowie plan działania.
    W oka mgnieniu zerwał się z krzesła i obrócił się na pięcie, sunąc w stronę rudowłosej dziedziczki fortuny Willsonów. W brzuchu kotłował mu się nieprzyjemny ogień. Jej ojciec ma pieniądze, mogą mnie znaleźć. Nie mogł bagatelizować sprawy, igrał z ogniem, jak zwykle z resztą. Tym razem Gerard naraził się na spore ryzyko, to nie były przelewki.
   Nie wiedząc na czym stał, wsunął się kocim ruchem na miejsce obok niej.
    - Hej. Co taka śliczna dziewczyna robi sama w sobotnią noc, w klubie?
    - Czeka na swojego księcia z bajki. - uśmiechnęła się szeroko, ukazując rząd równych, powalających głęboką bielą zębów.
   Misterny uśmieszek, który do tej pory tkwił na jego twarzy zrzedł, ustępując miejsca grymasowi zdegustowania. Oczy chłopaka przybrały wypłowiały odcień.
    - Czyli już kogoś masz?
    - Nie. - sprostowała rozbawionym tonem. - Liczę na to, że kogoś dzisiaj znajdę. I jak widać mój książe już sie znalazł.
   Triumfował w duchu, kiedy uzmysłowił sobie, iż mówiła o nim.
    - Jesteś stąd? - zapytał Gerard, siląc się, żeby jego głos brzmiał wiarygodnie.
    - Tak. Dokładnie z Irvington.
   Na buzię cisnął mu się maniakalny uśmieszek. Jeszcze tylko parę minut, a będziesz ją miał w garści.
    - Może mi powiesz jak się nazywasz? - zapytała uprzejmie, przysuwając się bliżej niego.
    - Calleb. - skłamał.
    - Natasha, miło mi. - w jej oczach dostrzegł enigmatyczny błysk.
    - Powiedz mi, Natasha – pochylił się nad nią, ponętnie szepcząc do ucha  – lubisz się bawić?
   Dziewczyna przygryzła dolną wargę, patrząc na  Way'a w pożądliwy sposób. Chciała dac mu do zrozumienia, że lubi.
    Po niespełna piętnastu minutach, znaleźli się na tyłach klubu. Odrobione obskurne miejsce. Przygwoździł ją do ściany budynku i wpił w nią swoje wilgotne usta. Odpowiedziała na jego pieszczotę, delikatnie rozsuwając wargi Gerarda językiem. Obsypał ją dzikimi, mokrymi pocałunkami. Po chwili jego ręka znalazła się na jej piersi. Natasha mruknęła cicho.
    Musnął delikatnie jej szyję, skropioną słodkimi perfumami. Odchyliła głowę w tył, nie posiadając się z przyjemności.
    - Może pójdziemy do mnie? - zaproponowała, dysząc z podniecenia.
    - Z przyjemnością. - szepnął jej do ucha, a następnie dał buziaka w skroń.


   Popchnął ją na ziemię, zrywając z niej bawełniany, świecący top. Rzucił ubranie na bok, a następnie dobrał się do jej jędrnych piersi. Całował je łapczywie, mrucząc pod nosem. Przeniósł swoje pocałunki na mostek, następnie zostawił wilgotny ślad swoich warg na jej brzuchu.
   Kiedy Gerard pieścił jej brzuch, ona rozpięła czarny stanik. Zsunął go z jej ramion, a jego oczom ukazały sie w pełni naturalne piersi. Spojrzał na nie lubieżnie, potem na nią. Wyglądała jak kocica. Zielone tęczówki jej oczu, pobłyskiwały w świetle lampy. Polizał delikatnie jej twarde sutki. Jęknęła cicho, wyginając się w łuk. Całował jej brodawki, przyprawiając Natashę o spazmy. Mogło by się zdawać, że  ich grze wstępnej nie było końca, kiedy sięgnął prawą dłonią do tylnej kieszeni spodni.
   Kilka sekund później. Dziewczyna gwałtownie otworzyła oczy, podnosząc głowę kilka centymetrów nad ziemię. Maksymalnie zwężone źrenice wpatrywały się w spoconą twarz chłopaka. Otworzyła usta, a z nich prysnęły kropelki krwi. Głowa Natashy ponownie opadła na ziemię. Oddech zaniknął, a pozbawione blasku gałki oczne przesłoniła mgła. 
    Wyciągnął z  kieszeni białe, gumowe rękawiczki, po czym wcisnął w nie mokre od potu dłonie. Wyszarpał z niej nóż, a następnie otworzył ostrzem podłużną ranę, między piersiami. Odłożył swoje narzędzie na bok, zajmując się rozszarpywaniem rany. Po chwili włożył dłoń w głąb martwego ciała dziewczyny. Krew wypływające z środka, rozlała się wokół nieboszczyka. Pewnym, prędkim ruchem, wyrwał spod warstwy mięśni i skóry niebijące już serce. Nieżywe i bezużyteczne. Wykoncypowany symbol plugawej miłości.
    Rzucił organem o ziemię. Zatopił czubek palca w kałuży brunatnej krwi, zaraz potem zbliżył go do brzucha rudowłosej dziewczyn. Machnął nim kilka razy w różne strony. Kiedy skończył, wstał z ziemi i rzucił okiem na swoje jedno z wielu dzieł. Blade ciało niewinnej kobiety, bezwładnie spoczywało w krwisto czerwonej plamie. Na zimnej skórze brzucha widniał makabryczny napis „Love is dead”. Uśmiechnął się szyderczo.
   Zabrał z ziemi nóż i skierował się do łazienki. Szturchnął łokciem kurek od kranu, uwalniając strumień ciepłej wody. Opłukał rękawiczki ze skrzepniętej po części krwi, a następnie wypucowałem dokładnie nóż. Po wszystkim Gerard wcisnął rękawiczki do kosza pod umywalką i wyszedł z domu pani Willson, naciągając na głowę kaptur szarej bluzy.
    Dręczy mnie otaczający nas wszechświat i wszystko poza nim. Wole popatrzeć na innych ludzi, jak cierpią, gdy wykonuje dla nich ich ostatnie pragnienie, po czym żegnają sie ze światem, patrząc mi prosto w oczy, kiedy wbijam w nich ostrze pierwszy raz , drugi , trzeci... Cena, jaką przypłacają miłość i jej pożądanie. To puste uczucie jest zgubne, a moim zadaniem jest im to udowodnić. Do końca życia będą z należytym obowiązkiem wypełniał postawiony sobie cel. Bez żalu.